Uprzedzenia wobec naukowczyń, pomijanie ich osiągnięć, deprecjonowanie wyników ich badań, przypisywanie ich osiągnięć mężczyznom- tak w skrócie brzmi definicja efektu Matyldy.
W 1993 r określenia takiego użyła Margaret Rossiter odnosząc się do wyników swoich badań, z których wnikało, że dysproporcje na polu nauki między kobietami a mężczyznami są silniejsze niż dysproporcje między sławnymi i nieznanymi naukowcami (Efekt Mateusza). Nazwę opisująca zjawisko zaczerpnęła od imienia amerykańskiej sufrażystki Matildy Gage, która w pierwszej połowie XIX wieku zwróciła uwagę na dyskryminowanie w kobiet nauce.
Rossiter w pewien sposób kontynuowała badania Roberta K. Mertona, który w latach sześćdziesiątych XX wieku badając funkcjonowanie nauki jako instytucji i miejsca wytwarzającego wiedzę zauważył ciekawe zjawisko. Wysoce cenieni i uznani już naukowcy, którzy mają ustabilizowaną, uznaną pozycję cytowani są częściej niż nieznani naukowcy, którzy w tym samym zakresie swoją pracą przyczyniają się do rozwoju danej dziedziny. Co więcej, tym znanym naukowcom przypisywane są często badania i osiągnięcia, których nie są autorami. Merton analizując także wywiady, które Harriet Zuckerman przeprowadziła z laureatami nagród Nobla, zwrócił uwagę na wypowiedź jednego z laureatów, który głośno zastanawiał się nad mechanizmami uznawania poszczególnych naukowców za wybitnych i stwierdził: „Osobliwy w świecie jest sposób przypisywania zasług. Docenia się tych, którzy już są znani”. Dostając raz nagrodę Nobla jesteś jej laureatem do końca życia bez względu na swoje kolejne osiągnięcia naukowe. Z automatu każda kolejna naukowa praca otrzymuje wyższą rangę i przypisuje się jej większą wartość. Merton określił to jako przedwczesne rozpoznanie geniuszu- wysoka ocena naukowca bez względu na późniejsze dokonania.
Zjawisko wyższego cenienia uznanych już naukowców (z tzw. nazwiskiem) i niedocenianie zasług mniej znanych, mniej uznanych często pomijanych przy opisywaniu wkładu w rozwój danej dziedziny naukowej, Metron określił jak efekt Mateusza a nazwę zaczerpał z Ewangelii św. Mateusza (Mt 13,12) gdzie czytamy: „Bo kto ma, temu będzie dodane, i w nadmiarze mieć będzie: kto zaś niema, temu zabiorą nawet to, co ma”
Bo płeć ma znaczenie
Rossiter dwadzieścia lat później przyglądając się zjawiskom nierówności w traktowaniu naukowców wzięła pod uwagę w swoich badaniach także element, którego Merton nie badał – płeć.
Jak się okazało płeć ma znaczenie. Przez wieki przypisujemy do płci charakterystyczne role społeczne. Kobieta to matka, opiekunka ogniska domowego. To osoba w pierwszej kolejności mająca cechy „ciepłe” czyli miła, troskliwa, skoncentrowana na rodzinie, wychowaniu potomstwa, ładna, nie mająca wielkich predyspozycji do wniesienia czegoś odkrywczego, ważnego dla ludzkości.
To wyobrażenie miało wpływ na dynamikę i kierunek karier naukowych kobiet uczonych. Praca naukowa wymaga poświecenia jej wiele czasu i zaangażowania, długich okresów skupienia się intelektualnego na przedmiocie pracy naukowej. Na początku XX wieku spotkać można było się ze stwierdzeniami, że tylko kobiety niezamężne lub bezdzietne mogą w pełni oddać się badaniom naukowym. Do połowy XIX wieku dominował pogląd, że przyczyną mniejszej obecności kobiet w nauce są właśnie cechy psychiczne, biologiczne i predyspozycje uniemożliwiające zajęcie się na poważnie nauką. Pełnoprawny dostęp do świata nauki kobiety uzyskały (dzięki swojej determinacji i staraniom) pod koniec XIX wieku. W 910 roku w Oxfordzie i Cambridge studiowało ok tysiąca kobiet. Musiały jednak mieć pozwolenie na uczestniczenie w wykładach, nie mogły uzyskiwać stopni naukowych. W 1897 r kobiety uzyskały prawo studiowania na uniwersytecie w Krakowie i Lwowie na wydziale filozoficznym. Dostęp do wszystkich kierunków studiów nastąpił dopiero po odzyskaniu niepodległości. Móc się kształcić to jedno a mieć możliwość uzyskania stopni naukowych, piastowania stanowisk na uczelni to zupełnie inna kwestia. Do dziś widać dysproporcje w tym zakresie. Obecnie więcej kobiet ma wykształcenie wyższe niż mężczyzn. Więcej nas kończy studia podyplomowe i doktoranckie.
W 2016 roku kobiety stanowiły 64,07 % absolwentów szkół wyższych, 72% słuchaczy studiów podyplomowych. Częściej podejmują studia doktoranckie (54,7%). Na poziomie doktora habilitowanego kobiety stanowią 44%. Częściej niestety wybierają uniwersytety niż studia techniczne. Być może ma znaczenie fakt, że same utożsamiamy się bardziej z dziedzinami społecznymi, opiekuńczymi, które same wiążemy z przypisanymi do nas wyobrażeniami o naszej roli i szeroko rozumianym powołaniem. Na początku XXI wieku studentki stanowiły 30% kierunków technicznych, ok 2016 roku było to już 42% czyli idzie ku lepszemu
W instytucji naukowej (jako miejsce pracy) im wyżej tym trudniej zaistnieć, przebić się kobiecie. Najwięcej nas jest na stanowiskach asystentek, szefowych laboratorium, wykładowczyń akademickich. Jest nas dużo na samym dole „szczebli” kariery akademickiej. Na poziomie uzyskania doktoratu jeszcze nie jest źle, bo ok 53% stanowią kobiety. Doktor habilitowany to już tylko 44%. Tytuł profesorski to już 28%.
Odrywając się od liczb pokazujących, że kobiety garną się do nauki i mają potencjał wróćmy do efektu Matyldy, bo może ma on w jakimś stopniu wpływ na to, że na samym szczycie kariery akademickiej jest więcej mężczyzn. Może coś jest w tym pomijaniu i niedocenianiu nas w nauce, bo o ilu wielkich badaczkach uczyliśmy się w szkole? Marii Curie Skłodowską oczywiście każdy zna. Ale o Rosalind Franklin i jej, jak się okazuje, ogromnym wkładzie w odkrycie struktury DNA, jego zobrazowaniu wie nadal garstka wtajemniczonych naukowców. W skrócie: Franklin badała wewnętrzną strukturę kryształów co okazało się kluczowe do późniejszego określenia kształtu struktury spieralnej DNA. Miała swoje wyliczenia, badania chemiczne dotyczące kształtu kryształów. Badania nad DNA prowadziły dwa laboratoria, jedno w Cambridge (Cavendish) drugie w Londynie (King ’s Collage). Oba finansowane przez jedną instytucję Medical Research Council. W 1951 roku Franklin podważyła wyniki badań Watsona i Cricka, którzy na seminarium w Londynie przedstawili model cząsteczki DNA, argumentując, że model opiera się na błędnych danych i sama cząsteczka DNA z chemicznego punktu widzenia jest niemożliwa. Aby uniknąć dublowania kompetencji, laboratorium w Cambridge (pracował tu Watson i Crick) zajęło się dalszymi badaniami nad RNA i wirusami a laboratorium King ‘s Collage, gdzie pracowała Franklin i która, jak pamiętamy, badała struktury kryształów, kontynuowała badania nad strukturą DNA. Od paru lat badania nad kwasem nukleinowym prowadził także Maurice Wilkins, z którym Franklin pracowała w Paryżu. Ich współpraca na początku okazała się trudna a później wręcz niemożliwa czego skutkiem był powrót Franklin Londynu w 1950 r.
W 1953 roku Franklin zamierzała opublikować wyniki swoich badań nad strukturą DNA w czasopiśmie „Nature”. W jej badaniach znajdowały się dokładnie wyliczenia dotyczące zewnętrznego położenia fosforanów oraz odległości między nimi oraz dysponowała obrazami dyfrakcyjnymi badanej przez siebie struktury DNA, które wyraźnie pokazywały strukturę podwójnej spirali.
Przed publikacją, wyniki swoich badań, czyli obliczenia oraz obrazy wysłała w formie dwu raportów do Medical Research Council oraz Turner and Naval Fellowship. Będąc w posiadaniu raportów Maurice Wilkins bez pozwolenia i wiedzy Franklin przesłał wyniki jej badań do Watsona i Cricka, którzy w oparciu o nie 25 kwietnia 1953 roku opublikowali w „Nature” informację obwieszczającą, że DNA ma budowę podwójnej spirali. Wilkins, będący w sporze z Franklin, miał wpływ na formę artykułu Watsona i Crick i doprowadził do napisania go w takiej formie, aby używane przez Watsona i Crick sformułowania nie sugerowały, że dysponowali zdjęciami struktury DNA oraz danymi z raportów Franklin. W tym samym numerze „Nature” pojawił się artykuł samego Wilkinsa oraz Franklin, która nieświadoma, że jej wyliczenia, jej obrazy struktury DNA zostały przekazane do badaczom z Cambridge, tak napisała swój artykuł, że potwierdziła słuszność badań Watsona i Cricka.
Franklin nie była kokietką, miłą, potulną kobietą. Nie interesowały ją układy, flirty. Była pewną siebie badaczką, znającą wartość swojej pracy i umiejącą bronić jej poprzez trafne i celne argumenty. Te jej cechy powodowały, że odbierana była w zmaskulinowanym środowisku naukowym jako „czarna dama DNA”. Franklin była w pełni oddana badaniom, nauce. Akceptowała reguły gry jakie panowały w tamtych czasach, ale chyba wierzyła, że wartość naukowa prowadzonych badań da jej należyte miejsce i uznanie w świecie nauki. Czy tak się stało, czy ktoś wspomniał o jej wkładzie w określenie struktury DNA? Nagrodę Nobla w dziedzinie fizjologii i medycyny za odkrycie struktury podwójnej spirali DNA otrzymali w 1962 roku Crick, Watson oraz Wilkins. O wkładzie Rosalind Franklin nie było wzmianki. Franklin zmarła przedwcześnie w wieku 38 lat (1958) i niektórzy snuli domysły, że gdyby żyła na pewno byłaby także laureatką noblowską. Ale czy na pewno? Śmierć nie wymazuje dokonań i nie jest przeszkodą w uznaniu wkładu w tak ważne dla ludzkości odkrycie jak struktura DNA.
Ale jak historia Rosalind Franklin ma się do efektu Matyldy?
W sposobie traktowania Franklin nie można nie zauważyć, że być może byłoby jej łatwiej w świecie nauki gdyby była Johnem. Biografowie podkreślają, że napotykała ona na przeszkody wynikające z faktu, że jest kobietą. Jej cechy charakteru takie jak charyzmatyczna osobowość, niezależność, pewność siebie w pracy naukowej, łatwość w otwartym wyrażaniu swojego zdania niezależnie od sytuacji i statusu osoby, z którą rozmawiała, powodowały, że cechy które są pożądane u aspirujących do „wybitności: naukowców mężczyzn, w jej przypadku szufladkowały ją jako trudną do współpracy osobę. Bo kobieta naukowiec, aby wzbudzić zainteresowanie swoimi badaniami, tym co ma do powiedzenia musiała przede wszystkim w tamtych czasach (ale czy tylko w tamtych) zacząć od bycia miłą, uśmiechniętą, ładną. Musi spełnić powszechne wyobrażenie o tym jaka powinna być jako kobieta. Sam Watson po raz pierwszy spotkawszy Franklin nie skupił się na jej wykładzie, czyli na tym co ma do powiedzenia, ale na jej wyglądzie. Po jej wykładzie tyle miał do powiedzenia, że jest kobietą o ostrej urodzie i powinna lepiej się czesać. Czyli z założenia nie słuchał, bo co mądrego, wnoszącego do nauki może mieć do powiedzenia kobieta. Ona mówiła, on patrzył i miał chyba dysonans poznawczy. To co słyszał chyba było zbyt dobre i wartościowe, aby mogła mówić kobieta więc może wyparł fakt, że ona coś mówi i skupił się na wyglądzie. To była druga połowa XX wieku, czasy odległe, ale czy dużo zmieniło się przez te kilka dekad? Aby zdobyć w nauce uznanie, nagrody trzeba stać się częścią decydującej o tym społeczności naukowej, uczestnicząc w nieformalnych spotkaniach, bankietach pokonferencyjnych czy komisjach. Sama praca naukowa jak dowodzi w swoich obserwacjach Merton nie wystarczy. Sposób w jaki Franklin wypowiadała się w kwestiach naukowych, brak zainteresowania z jej strony flirtem odbierany był jako wyniosłość, łatwość z jaką polemizowała i odpierała argumenty innych także sprawiały, że pozostawała na peryferiach współczesnej jej społeczności badaczy. Nie została nominowana do członkostwa w prestiżowym Londyńskim Towarzystwie Naukowym (kobiety mogły być członkiniami od 1945 r) w 1953 roku, wskazano Cricka i Wilkinsa. W dziedzinie, którą się zajmowała jej zasługi wyraźnie były pomijane, a wyniki pracy w jakieś formie przywłaszczone.
Przykład tej badaczki wpisuje się w ogólne wyobrażenie, że kobiety nie mają predyspozycji do nauk ścisłych. SETM to domeną w dużej mierze mężczyzn. Domena kobiet to obszary opieki społecznej, języki, pedagogika. Kobiety badaczki rzadziej się cytuje, rzadziej pojawiają się w słownikach danej dziedziny.
Mamy XXI w i kobietom nadal nie jest łatwo przebić się w świecie nauki. Mamy jednak coraz większą świadomość nierównego traktowania, więc idzie ku lepszemu i teraz będzie tylko z górki. Do ciekawych wniosków w tym temacie doszli dr habilitowany Wojciech Małecki i dr Marta Kowal.
Odwrócony efekt Matyldy?
Na uniwersytecie wrocławskim przeprowadzono badania na grupce 800 licealistów (zarówno dziewczyn jak i chłopców), którym pokazano prezentacje dwu naukowców. Patricii Coleman i Patrica Colemana. Prezentacje były identyczne, różniły się tylko autorami. „W jednej z wersji odkrycia z danej dziedziny były przypisane mężczyznom (np. wymyślonemu na potrzeby badania prof. Patrickowi Colemanowi), w drugiej wersji przypisano je kobietom (np. również nieistniejącej Patricii Coleman), a w trzeciej, kontrolnej – nie sprecyzowano autorstwa. Prezentacje, w których pojawiały się kobiety sprawiły, że studenci i studentki ocenili daną dziedzinę jako mniej interesującą i wyrazili mniejszą chęć, by ją studiować. Wydawało się, że wersja z naukowczyniami będzie bardziej motywująca dla dziewczyn, a nie wpłynie negatywnie na ocenę chłopców. “Zakładaliśmy – zgodnie z jedną z teorii psychologicznych – że jeśli w prezentacji wystąpi zgodność płci prezentowanych uczonych z płcią badanych, powinno to zwiększyć motywację uczestniczek badania do studiowania danej dziedziny. A wcale tak nie było” – mówi prof. Wojciech Małecki.
Naukowcy nazwali to co zaobserwowali odwrotnym efektem Matyldy.
Mając pewne wyobrażenia i hołdując im, możemy mieć dysonans poznawczy dostając informację, że kobieta ma znaczące badania w danej dziedzinie naukowej. Kobieta z natury, zgodnie ze stereotypami, ma mniejsze predyspozycje naukowe wiec, jeżeli osiągnęła coś w danej dziedzinie, to za pewne dziedzina ta nie jest godna zainteresowaniem, jest dziedziną łatwiejszą, mniej wartościową. Nie dość, że kobieta nie może wymyśleć czegoś naprawdę wartościowego to odpala nam się jeszcze w głowach, że jak już coś bada i ma wyniki to za pewne dlatego że dziedzina jest słaba, mało wartościowa. Odpala się to młodym ludziom w XXI wieku, kiedy wszędzie mówi się o równości płci, o tym, że nie ma czegoś takiego jak mózg kobiety, mózg mężczyzny. A jednak. Pytanie, dlaczego?
Z kim kojarzy się nam słowo wynalazek czy nauka?
Przywołajmy teraz w pamięci stereotyp naukowca, z którym stykamy się od najmłodszych lat. Jest to starszy pan, z rozwianą czupryną w okularach, białego koloru skóry – typ Einstein. Małecki i M. Kowal podkreślają, aby doszło do zmiany tych stereotypów a tym samym zmiany postrzegania kobiet w nauce i przyznania im zapracowanego, zasłużonego miejsca należy zacząć od zmiany przekazu, który kierujemy do dzieci od najmłodszych lat. W wycinankach, książkach, wszędzie, gdzie dziecko styka się po raz pierwszy z hasłem – naukowiec powinno się pokazywać zarówno, że jest to kobieta jak i mężczyzna. Zarówno młody i jak stary. Biały, ale także innego koloru skóry. Wpisałam w Google hasło naukowiec – na pierwszej stronie jako piąty obrazek jest kobieta. Reszta to mężczyźni, jest postęp, bo są już zdjęcia przedstawiający młodych naukowców, ale przeważającej większości to mężczyźni. Kobiety zauważyłam ale faktycznie jakoś dziwnie zawsze miały fiolkę w ręku i odruchowo moje skojarzenie było z laborantką. Najczęstrzym obrazkiem był jednak typ pana jak nizej 🙂 Nie ma co zaklinać rzeczywistości – typ Einstein ma się dobrze.
źródła:
Aleksandra Derra „Przemilczenie i zapomnienie . O zjawisku Matyldy czyli systemowym umniejszaniu roli kobiety w nauce” Ethos 29(2016)
Magdalena Szwed-Sztuka „Kobieta i jej znaczenie w nauce” Res Politicae 2016
Nauka w Polsce :https://naukawpolsce.pl/aktualnosci/news%2C103299%2Codwrotny-efekt-matyldy-nowa-odslona-uprzedzen-o-kobietach-w-nauce.html
https://zwierciadlo.pl/kultura/retro/521834,1,lise-meitner–wybitna-naukowczyni-o-ktorej-swiat-nie-chcial-uslyszec.read
zdjęcie:Depositphoto